czwartek, 25 grudnia 2014

Mleczna droga

Leżę na kanapie z komputerem opartym o wielki brzuch, w którym mały człowiek z ochotą wywija salta. Czytam, chłonę, wsiąkam i pożeram. Tyle nowych rzeczy, tyle fascynujących informacji. Wszystko to jednak czarna magia. Póki Jaszko nie wyjdzie na ten świat i nie zweryfikuje moich wyobrażeń wiem okrąglutkie NIC. Karmienie piersią wydawało mi się być czynnością bezproblemową. Ot - ja w zwiewnej sukni siedzę na środku polany, a mój syn spokojnie ssie cycusia. W prawdzie wiedziałam, że czasem zdarzają się problemy, ale...
Przyszedł czas końca ciąży. Okazało się, że młody człowiek zamieszkujący okolice mojej macicy jest dorodnym okazem kwalifikującym się na przerażająco brzmiące określenie makrosomia, do tego mało wód, no i brak chęci ze strony organizmu, żeby zakończyć ciąże naturalnym rozwiązaniem. Cesarka zaatakowała mnie nagle, a niespodziewanie i w 20 minut na świecie pojawił się Janek. Nie zapłakał. Wiedziałam, że coś nie tak, bo nikt nawet na sekundę mi go nie pokazał, a przy porodzie była moja przyjaciółka położna. W związku z tym nie myślałam, żeby domagać się kontaktu skóra do skóry i natychmiastowego karmienia. Modliłam się, żeby usłyszeć choćby kwilenie. Wreszcie Janek zapłakał. Uff. Po cesarskim cięciu czułam się okropnie, ciśnienie spadało, a ja byłam w totalnym szoku, na sali od razu dostałam Młodego na ręce i próbowałyśmy go przystawić. Zassał! Wiedziałam, że trzeba się szybko spionizować i przystawiać, przystawiać, przystawiać. Niestety, Jaszko głownie spał, a cycusia złapać porządnie nie umiał. Płakał. Ja z nim. Powoli zaczynałam wpadać w panikę. TAk bardzo chciałam bliskości, naturalności, więzi. Chciałam Jaszka karmić naturalnie, ale myslałam, że naturalnie to mi to przyjdzie. Nie przyszło. Od pielęgniarki usłyszałam, że mam płaskie brodawki, za duże piersi, że nic nie leci i, jeśli w ogóle chcę żeby dziecko miało mój pokarm w ustach to muszę odciągać, bo nigdy nie będzie ssało. Czułam, że go zawodze. Już na starcie. Szkoda, że dobrego, profesjonalnego wsparcia trzeba szukać poza szpitalem, szkoda, że często choć wiem, że nie zawsze w szpitalu chęć karmienia umiera. Całe szczęście miałam u boku męża, moja mamę, przyjaciółki i przede wszystkim koleżankę - doradczynię laktacyjną. Pierwsze tygodnie wspominam jak przez mgłę. Zmęczona cesarskim cięciem, szarpana huśtawkami nastrojów, słaba i często smutna leżałam na kanapie, karmiąc Janka przez kapturki. Doprowadzały mnie do szału. Wtedy założyłam, że dociągnę do półrocza i skończę z tym. Potem udało się
z kapturków zrezygnować, zaczęłam wychodzić z domu, odzyskiwać równowagę. Radość z karmienia po raz pierwszy odczułam dopiero około drugiego, trzeciego miesiąca życia. A teraz - po sześciu prawie miechach cycowania stałam się chyba trochę terrorsytką laktacyjną. Uwielbiam te chwile wyciszenia i relaksu, tą nieopisywalną więź. Tą miłość ogarniająca od czubka głowy, po końce palców. Ten geniusz laktacji, jak to wszystko zostało wymyślone. Zasypianie przy piersi, kiedy oboje odpływamy w krainę marzeń - spokojnie bez płaczu, walki, szarpania się. Wygodę, szybkość działania. Teraz ani mi przez głowę nie przeleci myśl o kończeniu mlecznej drogi Po pół roku? Dopiero zaczynam :) I czasem tylko mój małz, kiedy karmię zerka na mnie z uśmiechem i powtarza - Pani ma płaskie brodawki, Pani nie będzie karmić...
a teraz karmimy się wszędzie i zawsze z uśmiechem

wtorek, 16 grudnia 2014

na gigancie


Kiedy nosiłam Dzidziuna w brzuchu, zastanwiałam się jak będzie wyglądało nasze życie PO. Co tam jest w środku, jaka jest instrukcja obsługi? Jak bardzo rzeczywistość wspinaczkowych wypadów, wieczornych posiadów przy winie, górkich wyryp, siedzenia pod skałami dzień cały się zmieni? Czy znajdziemy na to sposób. Żeby nie zrezygnować z tego co nas połączyło. Węzłm. Dosłownie.
Wspinacz to w zasadzie trudno definiowalna osobowość. A raczej mocno złożona. Wiedziłam, że to trudne środowiska dla małego człowieka. Że ciągle namiot, krzaki, palące słońce, wiatr. Ale na przeciw wyszła mi Jean Lidloff i jej teoria kontinuum. Dowiedziałam się, że człowiek, żeby się wychować potrzebuje stada, wioski. Że nie trzeba ciszy samotnego pokoju, zegarka, który perfekcyjnie wyznaczy godzinę każdej czynności. Obserwowałam dzieciatych przyjaciół. Zrozumialam, że najważniejsze jest bycie razem. Bliskość, ciepło i radość życia.
Potem był poród, i kilka tygodni czarnej dziury, w której sie znalazłam. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy po dniach totalnej rozpierduchy w duszy, płaczu, pytań i nawałnicy emocji po raz pierwszy zamotałam Janka. Wtedy jeszcze w elastyka. Nareszcie na moment poczułam harmonię. Jaszko zasnął momentalnie, a ja czułam jego ciepło. Małe ciało wtulone we mnie, Spokój. Wyszłam z domu i czułam, że mogę iść i iść, i iść. I tak rozpoczęło się nasze życie na gigancie :)