sobota, 21 lutego 2015

Energia chusty

Kiedy Janek zamieszkiwał ciasny pokój w moim brzuchu totalnie nie miałam pojęcia jak bardzo chustonoszenie może być wciągające. Ile jest rodzajów chust, ile mogą kosztować i jak piękne potrafią być. Od początku, jak tylko Janka zamotałam po raz pierwszy  kiedy miał 7 dni wiedziałam, że jest to najwspanialsze uczucie na świecie. Chyba jeszcze jedynie moment zasypiania przy piersi może się z tym równać. Bierzesz chustę, bo dziecko płacze. Motasz. Trwa to chwile, płacz się nasila. Kończysz motać. Cisza. Kilka kroków i Twój pachnący noworodek śpi słodko wtulony w twoją pierś. Błogi spokój. I później zaczynasz dostrzegać w ile miejsc nie wjechałabyś wózkiem, ile spraw byś nie załatwiła sprawnie, ze spokojnym dzieckiem, ilu pięknych miejsc byś nie zobaczyła.
Wczoraj po raz trzeci odbyło się spotkanie Chustorodziców Chusty Śląsk. Frekwencja przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Było nas 29 osób.  I dzieciaki. Pełzające, biegające, raczkujące i te jeszcze całkiem maleńkie, wtulone w mamę lub tatę. Jak zwykle wróciłam naładowana energią bliskości, kobiecej (i nie tylko) siły, kolorami i śmiechem dzieciarni. Szkoda, że tym razem bez reszty Ro(z)kosznej ekipy. Janek chory, został z tatą w domu. Za to dziś wreszcie pierwszy spacer od tygodni w nowym girasolku. Słońce w oczach, ciepły wiatr, i nareszcie spokojny sen kichającego i kaszlącego Jaszka. Bo na choroby chusta też rządzi. I na ząbki.
Nerwowo i z ekscytacją przebieram już nogami, bo za kilka chwil, za chwil parę kurs na doradce chustonoszenia CLAUWI. Będziemy tam z http://mamuszkowo.blogspot.com/ zgłębiać tajniki noszenia, które leczy, koi i jest największym darem.
Taka to ekipa cudowna - choć nie w komplecie - CHUSTY ŚLĄSK

Dyskusje

A tak family on rocks podróżuje

ząbki idą, chusta koi

sobota, 24 stycznia 2015

Zimne stopy


Zimowe wyprawy do małej chatki pod lasem są naszą (moją i B.) tradycją. Mała chata pod lasem daje opcje najlepszego resetu jaki tylko można sobie wyobrazić. Zasięg jest, ale już z internetem gorzej no i nie ma prądu. Z tym prądem to jest ciekawa sprawa.
Mniej więcej około godziny szesnastej zaczynaliśmy rytuał zapalania lamp naftowych. I serio, fascynujące było to, że Młody - zazwyczaj buszujący dzielnie do dziewiętnastej, już koło osiemnastej wykazywał oznaki senności. 18.30 mieliśmy małżeński wieczór. Jednak ilość światła, dźwięków, tego wszystkiego co generują urządzenia elektryczne i elektroniczne pobudza. No, ale film na naładowanym u sąsiadów komputerze można obejrzeć mimo tygodnia z dala od cywilizacji. Więc oglądaliśmy i się relaksowaliśmy.
Mój B. okazał sie być Wielkim Konstruktorem. Ponieważ nie ogarnęliśmy sanek przed wyjazdem pozostaliśmy w krainie lodu i śniegu z naszym wypasionym wózkiem. Jego podstawowym plusem w tych warunkach okazały się szybko zdejmowalne koła. Bogdan przypiął go do starych sanek i już śmigaliśmy naszymi saniami z pchaczem :) 
Marzy mi się takie życie. W naturze. Bez pośpiechu. Zauważyliśmy pewną prawidłowość tych naszych wyjazdów i przebywania dużo na powietrzu. Mniej się wkurzamy na siebie, a Jaszko zdecydowanie lepiej sypia. Wygląda na to, że to właśnie NASZE życie. Najbliższe naszym potrzebom, potrzebom naszego organizmu. Wróciliśmy i chodzę permanentnie niewyspana, w permanentym niedoczasie. Pozostaje nam chyba zainwestować w stado kóz. I w grube wełniane skarpety dla młodego, bo jedyne z czym walczyliśmy te dwa tygodnie to zimne stopy. 
W między czasie Jan świętował swoją półrocznice i zaskakując wszystkich, nawet swoje fizjoterapeutki, zaczął siadać i raczkować. Miewam obawy, że jego krzywe stopy mogą trochę utrudniać mu życie, ale obserwując jego rozwój, bystre spojrzenie, uśmiechy rozsyłane na lewo i prawo, łatwość adaptacji do każdych warunków, nabieram powoli pewności i spokoju, że da radę ze wszystkim. Jest jak huragan. 
Dziś za to, po długim czasie, milionach wymówek i wykrętów ubrałam buty do biegania i poszłam. W śnieżycy, po ciemku z Bogdanem u boku, przebiegłam trzydzieści minut i poczułam się zwyczajnie szczęśliwa. Znacie te momenty, w których całkiem zwyczajna czynność nagle powoduje przypływ totalnego luzu, spokoju, czystego szczęścia? Tak było dziś. I tak to trwa do teraz. Syn ululany przy piersi odpłynął w krainę snu mimo ząbkowych boleści, a my pijemy zieloną w nowych, ukochanych ikeowskich kubkowiadrach i snujemy plany o naszej drewnianej chacie na odludziu.

czwartek, 1 stycznia 2015

macierzyństwo, MA-URI, mniej

Ostatnio znane mi słowa nabierają nowego znaczenia. Pojawiają się też takie których dotychczas nie znałam. Weryfikuje się znaczenie takich słów jak prawda, przyjaźń. Macierzyństwo staje się dla mnie nagle (po sześciu miesiącach) całkiem nową drogą.
Kiedy człowiek staje w obliczu nowego często przewartościowuje otaczającą go rzeczywistość. Chce zmian. W moim przypadku były one zazwyczaj krótkotrwałe, spalałam się jak pochodnia i zapominałam o planach, marzeniach. Nigdy jednak w moim życiu nie doszło do zmiany tak diametralnej jaką jest pojawienie się potomka. Janek wyskoczył mi z brzucha bum! tadam! i był. Nagle - bez chwili na przyswojenie nowej energii, bez procesu. Położono mnie na stole operacyjnym i 20 minut później położna przytulała jego policzek do mojego. Dlatego zaakceptowanie nowego zajęło mi sporo czasu. Trzy miechy miotałam się sama nie wiedząc czego chcę, gdzie jestem, kim być. Teraz już wiem i śmiać mi się chce gdy przypomnę sobie swoje poglądy na macierzyństwo sprzed tego trudnego procesu. Justyna Rychlewska - Suska w książce MA-URI. Dar życia i moc kreacji pisze - "Teraz, tworząc przyszłość dla naszych dzieci, potrzebujemy wsłuchać się w zapomnianą pieśń przeszłości, w mądrość naszych przodków, która dalece przewyższa wiedzę zgromadzona w książkach przez nowożytną, zachodnią kulturę. (...) Drzwiami do naszego procesu zmiany i nauczania są nasze własne ciała. Nasza mocą są marzenia powołania nowego życia. A tym co nas poprowadzi jest rytm Miłości".

Postanowiłam zwrócić się do siebie. Odciąć ciężarki, które skutecznie dokładałam sobie przez lata wysłuchiwania czyiś opinii na swój temat, przez przeżywanie, nie wybaczanie, powracanie do tego co boli. Postanowiłam tez pozbyć się balastu fizycznie. Kilogramy. Gosia z Body4U podczas naszego pierwszego, jeszcze nie treningowego spotkania dała mi książkę, której fragment przytaczam wyżej. I jedno jest pewne, łatwiej jest walczyć o siebie, odnajdywać siebie, kiedy ktoś obok odbiera twoją energię. I daje dużo swojej. Zaczynamy więc razem projekt MNIEJ. I strasznie się cieszę, bo Gosia poza tym, że jest absolutnie aktywna, to też pysznie, zdrowo, kolorowo je i skupia się także na rozwoju wewnętrznym. Taki trener i Sensej w pakiecie :).

Poza tym, że chciałabym, żeby mnie było trochę mniej, to czytałam ostatnio fragmenty książki "Mniej". To niesamowite jak wiele swojej życiowej siły kierujemy w przedmioty, którymi się otaczamy. Czy warto? Zastanawiam się nad tym. Z B. mamy podobne zdanie. Że trzeba się oczyścić z nadmiaru. Wyrzucać, mniej kupować i przede wszystkim inwestować w nienamacalne dobra. Ale to trudne. Widzę jak ciągle gromadzimy. To chyba bardzo powolny proces, ale warto go zapoczątkować.
Myślę o naszych rodzinnych wyjazdach, gdzie karimata, herbata w termosie, natura i bycie razem daje poczucie pełnego szczęścia i spełnienia. Wtedy czuję, że moja wewnętrzna siła się budzi, że jestem JA, że jest Bogdan, że nic nie zakłóca przepływu energii, która daje nam siłę witalną. Spokój. Jasne jest więc, że potrzeba nam MNIEJ.
tyle wystarczy, nic więcej:)


czwartek, 25 grudnia 2014

Mleczna droga

Leżę na kanapie z komputerem opartym o wielki brzuch, w którym mały człowiek z ochotą wywija salta. Czytam, chłonę, wsiąkam i pożeram. Tyle nowych rzeczy, tyle fascynujących informacji. Wszystko to jednak czarna magia. Póki Jaszko nie wyjdzie na ten świat i nie zweryfikuje moich wyobrażeń wiem okrąglutkie NIC. Karmienie piersią wydawało mi się być czynnością bezproblemową. Ot - ja w zwiewnej sukni siedzę na środku polany, a mój syn spokojnie ssie cycusia. W prawdzie wiedziałam, że czasem zdarzają się problemy, ale...
Przyszedł czas końca ciąży. Okazało się, że młody człowiek zamieszkujący okolice mojej macicy jest dorodnym okazem kwalifikującym się na przerażająco brzmiące określenie makrosomia, do tego mało wód, no i brak chęci ze strony organizmu, żeby zakończyć ciąże naturalnym rozwiązaniem. Cesarka zaatakowała mnie nagle, a niespodziewanie i w 20 minut na świecie pojawił się Janek. Nie zapłakał. Wiedziałam, że coś nie tak, bo nikt nawet na sekundę mi go nie pokazał, a przy porodzie była moja przyjaciółka położna. W związku z tym nie myślałam, żeby domagać się kontaktu skóra do skóry i natychmiastowego karmienia. Modliłam się, żeby usłyszeć choćby kwilenie. Wreszcie Janek zapłakał. Uff. Po cesarskim cięciu czułam się okropnie, ciśnienie spadało, a ja byłam w totalnym szoku, na sali od razu dostałam Młodego na ręce i próbowałyśmy go przystawić. Zassał! Wiedziałam, że trzeba się szybko spionizować i przystawiać, przystawiać, przystawiać. Niestety, Jaszko głownie spał, a cycusia złapać porządnie nie umiał. Płakał. Ja z nim. Powoli zaczynałam wpadać w panikę. TAk bardzo chciałam bliskości, naturalności, więzi. Chciałam Jaszka karmić naturalnie, ale myslałam, że naturalnie to mi to przyjdzie. Nie przyszło. Od pielęgniarki usłyszałam, że mam płaskie brodawki, za duże piersi, że nic nie leci i, jeśli w ogóle chcę żeby dziecko miało mój pokarm w ustach to muszę odciągać, bo nigdy nie będzie ssało. Czułam, że go zawodze. Już na starcie. Szkoda, że dobrego, profesjonalnego wsparcia trzeba szukać poza szpitalem, szkoda, że często choć wiem, że nie zawsze w szpitalu chęć karmienia umiera. Całe szczęście miałam u boku męża, moja mamę, przyjaciółki i przede wszystkim koleżankę - doradczynię laktacyjną. Pierwsze tygodnie wspominam jak przez mgłę. Zmęczona cesarskim cięciem, szarpana huśtawkami nastrojów, słaba i często smutna leżałam na kanapie, karmiąc Janka przez kapturki. Doprowadzały mnie do szału. Wtedy założyłam, że dociągnę do półrocza i skończę z tym. Potem udało się
z kapturków zrezygnować, zaczęłam wychodzić z domu, odzyskiwać równowagę. Radość z karmienia po raz pierwszy odczułam dopiero około drugiego, trzeciego miesiąca życia. A teraz - po sześciu prawie miechach cycowania stałam się chyba trochę terrorsytką laktacyjną. Uwielbiam te chwile wyciszenia i relaksu, tą nieopisywalną więź. Tą miłość ogarniająca od czubka głowy, po końce palców. Ten geniusz laktacji, jak to wszystko zostało wymyślone. Zasypianie przy piersi, kiedy oboje odpływamy w krainę marzeń - spokojnie bez płaczu, walki, szarpania się. Wygodę, szybkość działania. Teraz ani mi przez głowę nie przeleci myśl o kończeniu mlecznej drogi Po pół roku? Dopiero zaczynam :) I czasem tylko mój małz, kiedy karmię zerka na mnie z uśmiechem i powtarza - Pani ma płaskie brodawki, Pani nie będzie karmić...
a teraz karmimy się wszędzie i zawsze z uśmiechem

wtorek, 16 grudnia 2014

na gigancie


Kiedy nosiłam Dzidziuna w brzuchu, zastanwiałam się jak będzie wyglądało nasze życie PO. Co tam jest w środku, jaka jest instrukcja obsługi? Jak bardzo rzeczywistość wspinaczkowych wypadów, wieczornych posiadów przy winie, górkich wyryp, siedzenia pod skałami dzień cały się zmieni? Czy znajdziemy na to sposób. Żeby nie zrezygnować z tego co nas połączyło. Węzłm. Dosłownie.
Wspinacz to w zasadzie trudno definiowalna osobowość. A raczej mocno złożona. Wiedziłam, że to trudne środowiska dla małego człowieka. Że ciągle namiot, krzaki, palące słońce, wiatr. Ale na przeciw wyszła mi Jean Lidloff i jej teoria kontinuum. Dowiedziałam się, że człowiek, żeby się wychować potrzebuje stada, wioski. Że nie trzeba ciszy samotnego pokoju, zegarka, który perfekcyjnie wyznaczy godzinę każdej czynności. Obserwowałam dzieciatych przyjaciół. Zrozumialam, że najważniejsze jest bycie razem. Bliskość, ciepło i radość życia.
Potem był poród, i kilka tygodni czarnej dziury, w której sie znalazłam. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy po dniach totalnej rozpierduchy w duszy, płaczu, pytań i nawałnicy emocji po raz pierwszy zamotałam Janka. Wtedy jeszcze w elastyka. Nareszcie na moment poczułam harmonię. Jaszko zasnął momentalnie, a ja czułam jego ciepło. Małe ciało wtulone we mnie, Spokój. Wyszłam z domu i czułam, że mogę iść i iść, i iść. I tak rozpoczęło się nasze życie na gigancie :)