sobota, 24 stycznia 2015

Zimne stopy


Zimowe wyprawy do małej chatki pod lasem są naszą (moją i B.) tradycją. Mała chata pod lasem daje opcje najlepszego resetu jaki tylko można sobie wyobrazić. Zasięg jest, ale już z internetem gorzej no i nie ma prądu. Z tym prądem to jest ciekawa sprawa.
Mniej więcej około godziny szesnastej zaczynaliśmy rytuał zapalania lamp naftowych. I serio, fascynujące było to, że Młody - zazwyczaj buszujący dzielnie do dziewiętnastej, już koło osiemnastej wykazywał oznaki senności. 18.30 mieliśmy małżeński wieczór. Jednak ilość światła, dźwięków, tego wszystkiego co generują urządzenia elektryczne i elektroniczne pobudza. No, ale film na naładowanym u sąsiadów komputerze można obejrzeć mimo tygodnia z dala od cywilizacji. Więc oglądaliśmy i się relaksowaliśmy.
Mój B. okazał sie być Wielkim Konstruktorem. Ponieważ nie ogarnęliśmy sanek przed wyjazdem pozostaliśmy w krainie lodu i śniegu z naszym wypasionym wózkiem. Jego podstawowym plusem w tych warunkach okazały się szybko zdejmowalne koła. Bogdan przypiął go do starych sanek i już śmigaliśmy naszymi saniami z pchaczem :) 
Marzy mi się takie życie. W naturze. Bez pośpiechu. Zauważyliśmy pewną prawidłowość tych naszych wyjazdów i przebywania dużo na powietrzu. Mniej się wkurzamy na siebie, a Jaszko zdecydowanie lepiej sypia. Wygląda na to, że to właśnie NASZE życie. Najbliższe naszym potrzebom, potrzebom naszego organizmu. Wróciliśmy i chodzę permanentnie niewyspana, w permanentym niedoczasie. Pozostaje nam chyba zainwestować w stado kóz. I w grube wełniane skarpety dla młodego, bo jedyne z czym walczyliśmy te dwa tygodnie to zimne stopy. 
W między czasie Jan świętował swoją półrocznice i zaskakując wszystkich, nawet swoje fizjoterapeutki, zaczął siadać i raczkować. Miewam obawy, że jego krzywe stopy mogą trochę utrudniać mu życie, ale obserwując jego rozwój, bystre spojrzenie, uśmiechy rozsyłane na lewo i prawo, łatwość adaptacji do każdych warunków, nabieram powoli pewności i spokoju, że da radę ze wszystkim. Jest jak huragan. 
Dziś za to, po długim czasie, milionach wymówek i wykrętów ubrałam buty do biegania i poszłam. W śnieżycy, po ciemku z Bogdanem u boku, przebiegłam trzydzieści minut i poczułam się zwyczajnie szczęśliwa. Znacie te momenty, w których całkiem zwyczajna czynność nagle powoduje przypływ totalnego luzu, spokoju, czystego szczęścia? Tak było dziś. I tak to trwa do teraz. Syn ululany przy piersi odpłynął w krainę snu mimo ząbkowych boleści, a my pijemy zieloną w nowych, ukochanych ikeowskich kubkowiadrach i snujemy plany o naszej drewnianej chacie na odludziu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz